wtorek, 29 września 2015

W rytmie Brighton

To, że nie piszę, nie oznacza, że nie żyję. Właściwie jest to tylko znakiem, że żyję bardzo intensywnie, z godziny na godzinę, z trzema notesami organizującymi mi moje angielskie pomieszkiwanie i głową, z której myśli wysypują się jak niezbędne rzeczy zza małej torebki. Od poniedziałku do piątku, od piątku do niedzieli, w żadnym terminie niedostępna, raz w Henley, raz w Londynie i po raz pierwszy w Brighton. Raz sama, raz z cudowną A., raz z innymi au-pairkami. Niestety wraz z kolejnymi wydarzeniami czy tematami godnymi rozwinięcia nie przybywa wystarczająco czasu na to... koniec marnowania przestrzeni internetowej.
Zachęcam do włączenia nowej playlisty złożonej z piosenek, którymi autobusowe radio nastrajało się na falę Brighton.



źródło
26 września 2015r.

7:16 jestem w pociągu na stacji w Henley i czekam na odjazd do Twyford. Pogoda brytyjska, poranek zimny, ale obiecujący. Zapomniałam z domu długopisu, więc piszę na tablecie.

8:14 stacja Southall

9:29 czekam na stanowisku 8, zagryzając sajgonki z kurczakiem, które okazały się mieć w środku również ziemniaki i groszek. Nawet próbując kuchni azjatyckiej, nie da się zapomnieć, że jest się w Wielkiej Brytanii.


Na tym miejscu skończył się mój dziennik pokładowy, który ambitne planowałam prowadzić podczas pobytu w Brighton. Od momentu przyjazdu zapomniałam jednak o całym świecie.
Byle tylko zameldować się, zlokalizować informacje turystyczną i najbliższe Sainsbury i w drogę.


Na pierwszy dzień pobytu zaplanowałam zwiedzanie Royal Pavilon i Acquarium, ale nie wzięłam pod uwagę tego, że najlepszym sposobem na spędzenie czasu w Brighton jest po prostu plaża. Kamienista, otoczona rzędami sklepików i restauracji. Na niej spędziłam większość dnia. Zrezygnowałam z akwarium, spacerowałam, przysiadałam, szlam dalej. Wiejący od morza wiatr przypomniał mi o tym, że warto by podjąć środki anty-przeziębieniowe i żegnając się z plażą tylko na chwilkę, poszłam po Primarka po szalik, po drodze wstępując do Royal Pavilon.


Nazywany "Tadź Mahalem Europy", z zewnątrz w stylu indyjskim, z wnętrzami inspirowanymi sztuką chińską, jest chyba najdziwniejszym pałacem, jaki miałam okazję zobaczyć do tej pory. Największe wrażenie zrobiła na mnie sala bankietowa z ogromnym żyrandolem zwieńczonym srebrnym smokiem, który unosi się w rozległe liście odmalowane na suficie.

źródło
Dygresja: Buckingham Palace, 19.09
Interesujące jest zestawienie go z Buckingham Palace, który odwiedziłam tydzień wcześniej (19.09). Co roku w okresie wakacji można zwiedzać pokoje oficjalne siedziby królowej Elżbiety i poczuć się jak gość na specjalnej audiencji u monarchy. Czy to miłe uczucie? Bardziej zapierające dech w piersiach, bo budynek jest podobny nawet do tych polskich, ale nie czuć w nim kurzu. Wystawa i audiobook przygotowane były w bardzo interesujący sposób. O pałacu królewskim opowiadały osoby odpowiedzialne za działanie poszczególnych dziedzin np. utrzymanie srebra, królewska garderoba oraz przygotowywanie cukierków na bankiet.


Przygotowania sali do bankietu zaczynają się na trzy-cztery dni wcześniej. Aby obliczyć długość stołu, każdego gościa mnoży się przez daną liczbę centymetrów; dania przygotowane są w nawiązaniu do państwa, którego władze są goszczone w Buckingham Palace. Z pewnym uczuciem ulgi opuściłam to miejsce, będąc nawet skromnym turystą czułam na sobie oczy królowej sprawdzające poprawność mojej podróżniczej etykiety
Koniec dygresji


 Wybudowany w 1823 dla króla Jerzego IV, pałac został sprzedany już w 1849 władzom miasta przez królowa Wiktorię. Nie podobała jej się lokalizacja w samym centrum miasta oraz mały rozmiar pałacu w stosunku do jej powiększającej się rodziny. Przeprowadziła się właśnie do Buckingham Palace.

Trudno się dziwić jej decyzji, Royal Pavilon nie był wybudowany z myślą o siedzibie dla rodziny królewskiej. Był  dostosowany do potrzeb ekscentrycznego, często nazywanego szalonym, króla . Jego potrzeby głównie sprowadzały się do hucznych imprez. Wokół tego budynku rozrosło się szybko prężnie działające miasteczko, które ilości pubów i restauracji ustępuje tylko Londynowi.



W niedzielę po południu wzięłam udział w pieszym zwiedzaniu Brighton. Półtora godziny spaceru kosztowało mnie wyłącznie 8 funtów, a dzięki temu poznałam mapę legendarnych podziemnych przejść, byłam pod Zielonym Pączkiem, zajrzałam w okna piwnicy, w której straszy i znalazłam cukiernie, z której Elton John zamawiał torty na swój ślub. Jeśli ktoś byłby zainteresowany wycieczką z tym samym przewodnikiem, odsyłam tu.

 

Wycieczkę po Brighton skończyłam w tym samym miejscu, w którym ją zaczęłam - na molo. Jest to jedyne molo w tym mieście, na końcu którego znajduje się mini wesołe miasteczko (całe Brighton to wesołe miasteczko). W 1975r. zamknięto The West Pier, którego pozostałości są widoczne do dziś - na drugim zdjęciu w tym poście. Miało pecha, bo przeszło pożary i sztormy i w końcu już wszyscy mieli go dość i tak straszy/zdobi przeciwną stronę wybrzeża.

Z czego zapamiętam Brighton? Specjalnie nie będę musiała się wysilać umysłowo, Brighton wryło się w pamięć długotrwałą wspaniałymi miejscami, w których byłam; miejscami, których nie odwiedziłam (graffiti Banksy'iego oraz akwarium). Zapamiętam wąskie twittens między domami i The Lanes z cukiernią, o której już wspomniałam i z innymi uroczymi sklepami, których jedynym celem jest zredukowanie nadmiaru pieniędzy.
To są ciasta
To jest raj
To butik dla psów
Dalej; Brighton to samotnie polegujący na plaży przez 15min portfel, lody truskawkowo-sernikowe, szalik z Primarka, pierwsza podróż z National Express (busy) i pierwsze prawdziwe zdenerwowanie fatalną londyńskim metrem i koleją; to (wreszcie) zakup Oyster Card (karta miejska na komunikację), przejazd za darmo taksówką z Twyford do Henley i próba zrozumienia zasad rugby (nieudana).
Brighton to dopiero początek mojego podbijania Wielkiej Brytanii. Mam nadzieję, że nie spóźniony, już prawie 70 dni obijam się na wyspie!

 Do następnego
-an-pair

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz