środa, 15 czerwca 2016

Wszystkie zakamarki Yorku


Ciężko piszę się teraz bloga, nie czuję potrzeby, gdy tyle rzeczy prześciga się w kolejce do zrobienia. Mój umysł przestawił się na etap końcowy, poświęca się raczej kompletowaniu priorytetów przedwyjazdowych niż wspominaniem poprzednich wycieczek. Nawet te, które odbyłam niedawno, należą do innego etapu au-pairowania, "czynnego", podczas gdy teraz,z perspektywy fazy "biernej" wydają się odległą historią. Pięć tygodni, tak jak wszyscy liczą, zostało mi do spędzenia w Henley-on-Thames. Po nich wrócę do Polski i spakuję tego bloga w plik, który będzie najlepszą pamiątką. Żeby była kompletna, nie może zabraknąć Yorku.


 

Przyjechałam w sobotę, 13 maja. Pierwszą rzeczą, którą miałam w planie była piesza darmowa wycieczka. Trwała dwie i pół godziny, niestety była pierwszą, którą się zawiodłam. Do tej pory wszystkie były rewelacyjne. Spacerowanie przede wszystkim było za długie i zbyt szczegółowe, nie pomogło mi narysować w mojej głowie historycznego obrazu Yorku. Plusem było oczywiście to, że przewodnik znał miasto lepiej niż tripadvisor, stąd trafiłam do niesamowitych miejsc. Jednym z nich było to przedstawione na zdjęciu wyżej. York otoczony jest murami obronnymi, u podnóża których zaprojektowano piękny park.

 Pierwsze zabudowania pochodzą z czasów Rzymskich.

Tak mnie to zmęczyło, że poszłam na Evensong do katedry. Odetchnęłam w chłodnych nawach i posłuchałam śpiewu kolejnego świetnego chóru. Wieczór spędziłam nad rzeką Ouse, a potem w hostelu, gdzie wyłożona na łóżku oglądałam filmy. Lubię takie wieczory. I poranki, kiedy oglądam miasto budzące się po nocnym czuwaniu na zabawie.

 Przeszłam się wreszcie pustymi The Shambles i znalazłam najkrótszą ulicę w Wielkiej Brytanii. Whip-Ma-Whop-Ma-Gate, której nazwa jest nieproporcjonalna do wielkości. Na ulicy znajdują się dwa mieszkania oznaczone (z tego co pamiętam) numerami 1A oraz 1 i 1/2. Według wikipedii nazwa ulicy może wywodzić się ze zwrotu "What a street!" ("Co za ulica!") lub "Neither one thing nor the other" ("Ani to ani tamto", "Ani jedno ani drugie"). Obie, jakby nie było, są trafne.
Niedaleko fortyfikacji Clifford's Tower wziesionej około XIw. znajduje się Muzeum Zamkowe, w którym dużo powiązań z zamkiem nie znalazłam. Nie rozpaczałam z tego powodu, bo wystawy doskonale oddawały moje zainteresowania. Najpierw wybrałam się w podróż po domach mieszczańskich i wiejskich trwającą około 300 lat. Wylądowałam w krainie zabawek, gdzie rozczulił mnie zabawkowy Doktor Who. Przeszłam się wiktoriańską ulicą, zatykając nos przed zapachem wilgotnych zaułków uciekałam w sklepy farmaceutów i rzemieślników.


Największe wrażenie zrobiła na mnie wystawa "Shaping the body", która przestawiała nastawienie ludzi i ich nawyki dotyczące mody, żywienia i stylu życia. Wystawa była nie tylko pięknie zaprojektowana; interesująco przedstawiała zmiany trendów, w sposób ciekawy zarówno dla dzieci jak i dla dorosłych. Na końcu sekcji poświęconej modzie można było wziąć udział w ankiecie i wyrazić własne opinie na temat wpływu kultury i mediów na nasz wizerunek i stopnia, do którego jesteśmy pod ich presją. W sekcji poświęconej żywieniu bardzo spodobał mi się diagram przedstawiający jak zmieniały się godziny posiłków i jedzenie. Tutaj także nie zabrakło pytania o współczesne odżywianie, zaburzenia układu pokarmowego i choroby. W ostatniej sekcji porównywano typowe dni sprzątaczki i dziecka z przed 200 lat z tym z 2016r. Znalazły się tu plansze poświęcone sportowi, transportowi i innym elementom, które kształtowały nasz sposób życia od paru wieków. Jedna z najlepszych wystaw, na jakiej byłam w Wielkiej Brytanii.

W muzeum jest ich więcej - są sale poświęcone historii więźniów, którzy byli więzieni w murach zamku, I wojnie światowej oraz latom 60. ubiegłego wieku. Spieszyłam się jednak na kolejną wycieczkę.

Podobała mi się mniej, choć było to Chocolate Story i byłam karmiona nią w każdej sali, przez którą przechodziłam. Może gdybym lepiej rozumiała przewodnika, moje odczucia byłyby cieplejsze. Niestety nie dowiedziałam się wiele o historii tego przemysłu w Yorku, a jest to kolebka m.in. Aero, Kitkata i Smarties. Braliśmy udział w multimedialnym tworzeniu czekolady, a na końcu sami moglibyśmy przyozdobić nasze własne czekoladowe patyczki (lizaki?). Och, jak o tym piszę, to zaczęłam mieć ochotę na czekoladę, dobrze, że mam jeszcze urodzinową Studentską!



Potem znowu się spieszyłam do Muzeum Kolei. Moja host rodzina stwierdziła, że jestem już poprawnie przetransformowana, jeśli z własnej woli poszłam do budynku poświęconego pociągom. Jest to największe tego typu miejsce w Wielkiej Brytanii. Pełne jest prototypów i oryginałów maszyn pędzących po szynach. Wypatrzyłam znaną Rocket, przeszłam się po wystawie dokładnie obrazującej stopień szaleństwa, do jakiego brytyjczycy kochają The Flying Scotsman.

Tutaj zaskoczył mnie obraz przedstawiający sytuację na różnych odcinkach trakcji lub na dworcu w Yorku. Nie spodziewałam się, że wygląda to tak skomplikowanie i podziwiam tych, którzy biegle rozszyfrowują kody kresek i literek. Przeszłam później na drugą stronę muzeum i wsiadłam w pociąg do Londynu.

To była ostatnia dwudniowa wycieczka. Potem była tylko parodniowa Szkocja, a od teraz spędzam czas bardziej stacjonarnie, starając się oszczędzić tylko troszkę więcej, by w Polsce móc pozwolić sobie na bardzo wiele. Myślę już o prezentach dla rodziny i pakowaniu. Chyba najwyższa pora!

-na dokładnie pięć tygodniu do powrotu
ciągle an-pair

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz