niedziela, 20 grudnia 2015

Gdzie byłam, kiedy mnie nie było cz.2



Nie chce mi się pisać, i to nie dlatego, że marzną mi palce (dzisiaj widziałam "Frozen"!). Wysuwam jednak dłonie zza minikocyka i stukam w klawiaturę, by pozostać fair wobec za-zeszłopostowego (Dziesięć zaległych postów cz.1) postanowienia i swojej przygody, którą wciąż staram się skrupulatnie opisywać. Trzeba przyznać, że w końcu mam do tego okazję, bo listopad był bardzo intensywnym miesiącem. Dużo podróży - tych dalekich (Liverpool i westchnienie ulgi) i bliższych, których jeszcze nie zdążyłam opisać, kiedy już planowałam kolejne wyjazdy.



4. Nie będzie spodziewanych haseł: "polecam"/"nie polecam". Na mnie Muzeum Londynu (8.11) nie zrobiło wrażenia. Przedstawiona w nim historia miasta jest odzwierciedleniem dziejów Wielkiej Brytanii, które znam na tyle, by wystawa nie nauczyła mnie niczego nowego.

źródło zdjęcia
Pierwsza sala w ogóle nie przypadła mi do gustu, gdyż nie jestem osobą, która spędza wiele czasu kontemplując nad rozbitą miską czy prymitywnym ostrzem do cięcia skóry zwierząt. W kolejnej bawiłam się najlepiej podczas oglądania rekonstrukcji pokoi z okresu rzymskiego i śledzenia kolejnych etapów gotowania globuli (zdjęcie obok). Najazdy, odjazdy, płomienie. Wystawy prezentujące historię Londynu po Wielkim Pożarze w 1666r. to "Rozrastanie się miasta", "Miasto Ludzi" i "Miasto wojny". W nich przeszłość staje się teraźniejszością, gdy przemierzamy dziewiętnastowieczną uliczkę z imponującymi witrynami sklepowymi.


Muzeum lekkości nabiera dopiero przy końcu, kiedy multikulturowość, pierwszy komputer Apple, skuter, magazyny, pocztówki oraz Igrzyska Olimpijskie 2012 składają się na obraz miasta, który znamy z doświadczenia. Podróż przez kolejne wystawy jest jak przystosowanie się do tego, co zobaczymy zaraz gdy opuścimy muzeum - tym razem widziane w nowym świetle jego przeszłości.

 

   


 5. Na Oxford nieprzygotowANNA po raz drugi. Odcinek z 7.11 toczy się zgodnie z podobnym scenariuszem, co pierwsza wycieczka. Późny pociąg, żadna darmowa wycieczka nie zgrywa się z zainteresowaniami i ciężko ułożyć sensowny plan. Jednak się udało (wszystko mi się do tej pory układa oprócz włosów). Gdzie byłam, kiedy mnie nie było? Tam, gdzie turyści nie dochodzą.

 
Najpierw w zamku, który jest dowodem, że można sprzedać wszystko, jeśli się to ładnie zapakuje; co więcej - klient będzie zadowolony. Oxford Castle nie odegrał znaczącej roli w dziejach Wielkiej Brytanii, stoi na marginesie uniwersyteckiego miasta i skupia wokół siebie grupę cudownych osób. Przewodnicy, którzy oprowadzają po komnatach, odgrywający role z krążących wokół zamku legend, z lekkością i humorem przemieniają najzwyklejszą warownię w tętniące życiem miejsce.

Widok z wieży na przepiękny Oxford
Potem poszłam do Ashmolean. Nazwa jest myląca, bo Ashmolean to nie placówka zajmująca się medycyną alternatywną lub handlem kadzidełkami, a otwarte w 1683r. pierwsze na świecie muzeum uniwersyteckie. Porównywane jest do British Museum. Większość zbiorów to galerie malarstwa oraz wystawy archeologiczne. Nie trzeba dodawać, którą wybrałam.


Jak ja kocham miejsca, gdzie nie ma tłumów. Za to był i van Gogh, Monet i Picasso. Zabawne jest to, jak mało wiem o malarstwie, a jak bardzo lubię je oglądać.


6. Greenwich zwiedzałam w towarzystwie, pewnie gdybym była sama, proporcja zdjęć z głupimi minami do zdjęć budynków i widoków przedstawiałaby się zupełnie inaczej.Padało i było zimno (14.11). Sytuacja biletowa jest nie jest tak prosta jak w większości muzeów Londynu. Za wstęp do Historic Royal Observatory oraz na Południk Zero zapłaciłam 7.50f (bilet studencki). Wystawy prezentowane w muzeum są dość szczegółowe i po miesiącu od wizyty najbardziej pamiętam to, że nie łatwo było przez wieki określić dokładnego położenia statków na morzu. Dokonałam sztampowego "bycia w dwóch miejscach jednocześnie" stając na półkuli wschodniej i zachodniej i kupiłam pocztówkę. Mimo, że to uczucie jest obiletowane, warto było po prostu cieszyć się, że cały świat leży mi u stóp, i że wszystko jest tak proste i osiągalne, jak położenie stopy na Chicago/



7. Drugiego dnia (15.11) tego samego weekendu pojechaliśmy do The British Museum, najbardziej znanego turystom miejsca. Kiedyś HM powiedziała mi: "Nigdy nie idziesz do The British Museum. Możesz iść do The British Museum zobaczyć konkretną kolekcję np.sztuki wschodniej albo rzeźby starożytnej. Nigdy po prostu".


Coś w tym rzeczywiście jest. Wejście do tej placówki można porównać do robienia zakupów przed świętami. Najlepiej wystartować z listą produktów (mapa/przewodnik z zaznaczonymi salami czy wystawami, które chcemy najbardziej zobaczyć) i jej się trzymać. W przeciwnym wypadku utoniemy w labiryncie wiedzy, czasu i dorobku człowieka, zginiemy w tłumie innych współuczestników podziwiania i wyjdziemy w gorączce pchając wózek niekoniecznie potrzebnych produktów (warty wspomnienia szeroki asortyment muzealnych sklepików).


Podczas pierwszej wizyty zobaczyłam kamień z Rosetty (zawiera jeden tekst sporządzony w trzech językach; na podstawie tłumaczenia udało się rozszyfrować jeden z użytych na nim kodów - hieroglify egipskie) oraz figurę z Wysp Wielkanocnych. Byłam także na wystawie prezentującej sztukę europejską (nie udało mi się znaleźć drogocennych pereł, o które dzielnie upomina się mój historyk z liceum) oraz starożytnej Grecji i Rzymu (ot takie fragmenty Partenonu).
Niestety nie pamiętam numeru sali, z której pochodzi poniższy obiekt, prawdopodobnie nieregulaminowe zbaczanie z trasy. Warto wpaść, ale jeśli ktoś ma ambicję na głęboką penetrację zbiorów, polecam nie planować niczego więcej (i nie oszukiwać się, że da się radę).


Uff, w trzecim makropoście odniosę się do pozostałych punktów z listy 10 zaległych postów:

8. Viktoria Cake
9. Winter Wonderland
10. It's beginning to look a lot like Christmas!

Proszę uzupełnić zapasy wina grzanego w swoich domach, nadchodzę!
-an-pair

PS. Pójdę do fryzjera

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz