sobota, 5 grudnia 2015

Jo już nikaj nie jada! #liverpooltakistraszny



 

Nigdzie już nie jadę! - pomyślałam w niedzielę, 28 listopada, kiedy po traumatycznych przejściach wracałam do Londynu. Ostatni dłuższy wyjazd w tym roku skumulował wybitną dawkę pecha, którą próbowałam powstrzymać permanentnie towarzyszącym mi szczęściem. Tak więc jestem w swoim pokoju w Henley. A niewiele brakowało, bym została w Liverpoolu, patrząc w morze jak żelazny posąg/dama (niepotrzebne skreślić).


Liverpool o 5 nad ranem
Droga do Liverpoolu (26 listopada wieczorem) była pełna drobnych szczegółów i one uczyniły ją wyjątkową. Po raz pierwszy (albo od bardzo długiego czasu) zapłaciłam za taksówkę 8 funtów. Z radości, że zaoszczędziłam pieniądze, postanowiłem je... wydać; zainwestować w żołądek co najmniej 4 funty, które mogłam zostawić w taksówce. Ostatecznie doszłam do kompromisu między apetytem i portfelem i wzięłam na wynos chińszczyznę (zaraz obok smażyła się ryba z frytkami, może dlatego stwierdziłam, że to chyba nie było to, czego oczekiwałam).

Następnie przez dwie stacje próbowałam kupić bilet kolejowy do Londynu. Bezskutecznie. Do końca miałam nadzieję, że pociąg przyjedzie na któryś ze środkowych peronów, do których dostęp nie jest uniemożliwiony przez bramki kontrolujące bilety... Miałam szczęście. Zaoszczędziłam 13 funtów.

Szczęściara- w końcu nie każdy ma okazję być w Liverpoolu. Zdecydowanie polubiłam to miasto. Przyjechałam do niego o 5 rano i obserwowałam je i jego mieszkańców; miasto, które jeszcze nie budziło się do nowego dnia; miasto, które jeszcze nie zasnęło po ciężkiej nocy. Piękne, oświetlone i ruchliwe.

Na dworcu zjadłam śniadanie i zmylam stary makijaż. Pierwszym pociągiem po szóstej pojechałam na Crosby Beach. Gdy wysiadam z pociągu, śmiałam się z siebie. Tylko ja mogłam wpaść na pomysł, żeby o wpół do siódmej jechać na przedmieścia Livepoolu na plaże, na dodatek nie wiedząc dokładnie, gdzie znajduje się w stosunku do linii kolejowej. To było jak błądzenie po Kazimierzu i czekanie, aż wpadnie się na jakąś synagogę.



Wiedziona harcerskim instynktem szłam w stronę (lub stawiałam dzielnie opór) silnemu wiatrowi. Gdy doszłam do szerokich pól trawy oddzielonych od drogi płotem, wiedziałam, że jestem przy brzegu.
-Czyli, że rzeźby są przede właśnie przede mną? -Czyli mam znaleźć ścieżkę? -Nie? - Tak po prostu po trawie?
Przez stepy, mini wydmy, klify i wydeptane szlaki zdobyłam Crosby Beach i na niej doczekałam świtu. Oprócz mnie i wędkarzy były tylko rzeźby.


Po powrocie do centrum zakwaterowałam się, kupiłam sobie czapkę i poszłam na pieszą wycieczkę. Było strasznie zimno, wietrznie i deszczowego. Przemokły mi buty i w utrzymaniu ciepła pomagały okazyjne herbaty na wynos. Liverpool bardzo mnie zaskoczył. Nie wiem, co wiedziałam o nim wcześniej. Kojarzył mi się z Beatlesami i euro biznesem. Okazało się, że to miasto ma dużo więcej do zaoferowania i już wtedy żałowałam, że tak mało czasu mogę w nim spędzić.

Jak każde szanujące się miasto w Anglii ma też swoje Chinatown.



Skorzystałam z darmowej pieszej wycieczki, dzięki której miałam okazję spojrzeć na miasto z różnych perspektyw - historycznej, muzycznej, portowo-handlowej. To właśnie te ostatnie zadecydowały o tym, jak dziś wygląda Liverpool. Miasto było ważnym ośrodkiem handlu niewolnikami, dlatego zdecydowałam się odwiedzić Muzeum Niewolnictwa. Znajduje się ono na trzecim piętrze Muzeum Morskiego i wstęp do niego jest darmowy. 

Nie wiem, czy dobrze świadczy o mnie to, że z większą uwagą przeszłam "Titanic and Liverpool: the untold story" (przemilczana/nieopowiedziana historia). Zgodnie z nazwą wystawy, nie byłam świadoma tego, jak bardzo Liverpool związany był z tym osławionym statkiem. Na koniec wpadłam na chwilę do The Beatles Story. Wystawa znajduje się w dwóch budynkach, byłam tylko w jednej części, bo brakowało mi czasu. Zamiast centrum wiedzy o Beatlesach, zastałam pokoje poświęcone ogólnie muzyce brytyjskiej w Stanach, zobaczyłam film animowany 4d inspirowany ich muzyką oraz galerię zdjęć, która jako jedyna zdobyła jakieś uznanie w moich oczach. Przez zmęczenie (spałam tylko 3,5h w autobusie przy pomrukach z lewej i islamskich modlitwach z tyłu) oraz zimowy sezon (muzea zamykane są zazwyczaj o 17) nie dotarłam do głównej wystawy. Zamiast tego wróciłam jeszcze raz pod Cavern Club, żywą pamiątkę po zespole. Za wejście do klubu trzeba zapłacić, a że zapomniałam przełożyć pieniędzy z bagażu, który został w hostelu, to musiałam zadowolić się pubami obok tego, w którym grali Fab4.

Na tych zdjęciach kończy się moja fotorelacja z Liverpoolu. Po zażyciu podwójnej nocnej wskazanej dawki snu sprawnie zebrałam się do wyjścia ze świetnym planem na kolejne godziny. Tak szybko jak wyszłam z hostelu zdałam sobie sprawę, że zgubiłam aparat. Zamiast podziwiać dwie katedry, anglikańską i katolicką, tylko wstąpiłam do nich na chwilę. Zamiast zobaczyć oryginalną Superlambananę, wracałam się po mój sprzęt. Zamiast spokojnie czekać na autobus, błądziłam po mieście podążając za wskazówkami niekompetentnych pasażerów. Zamiast spokojnie wejść do autobusu, drżałam, czy w ogóle z Liverpoolu wrócę.

Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego, co oznacza, że życie dalej pozostaje nieprzewidywalne, a moje szczęście dzielnie trzyma się mojego boku. Mówiąc krótko, zarezerwowałam bilet powrotny na sobotę. Kierowca autobusu był pewien, że nie ma już wolnych miejsc. Pani w kasie również kiwała głową, gdy poprosiłam o bilet na autobus odjeżdżający za pięć minut.
-Lucky you - powiedziała. W tym momencie wycieczki zaczęłam oddawać fartowi wszystkie ukradzione wcześniej pieniądze. Do Londynu wróciłam spóźniona, pociągi też miały opóźnienia, nie złapałam żadnego do Henley i z Reading musiałam brać taksówkę (dwa dni wcześniej zapłaciłam 10 funtów mniej za podróż z Henley do Liverpoolu). Fortuna kołem się toczy, doturlałam się do domu.
Poczułam ulgę.

Z mini lambananą
Bo dobrze jest mieć szczęście, ale żeby aż tak go nadużywać, to nie wypada.

Pozdrawiam z gorącego łóżka
-an pair


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz