środa, 26 sierpnia 2015

34 dni w Wielkiej Brytanii

Aż trudno w to uwierzyć. Pamiętam piętrzące się stosy rzeczy do zabrania, układane w stosikach na dywanie w pokoju. Dzisiaj jestem w Henley-on-Thames, podczas popołudniowej przerwy i staram się zmusić do refleksji nad sobą jako au-pair. Zdecydowanie za wcześnie. Pierwsze dwa tygodnie trudno oceniać; pozostałe dni upłynęły mi głównie na słodkim samozarządzaniu sobą i swoim czasem. Z tego powodu podsumowań na razie nie będzie. Przygotowałam natomiast zestaw drobnych ciekawostek, które zaskoczyły mnie podczas pierwszego miesiąca w Wielkiej Brytanii.




1. Kup mi ławkę
Jak poradzić sobie z bólem po stracie ukochanej osoby? Jeśli tylko lubiła spacery przy brzegu Tamizy, najpopularniejszym sposobem upamiętnienia zmarłego jest wykupienie/dzierżawa (nie znam prawnych szczegółów tego typu transakcji) ławki właśnie obok. Nie wiem czy w Henley jest jakaś "bezpańska" - na każdej z nich można znaleźć podobną jednozdaniową informację (bardzo kulawe tłumaczenie) : Pamięci x, który kochał ten nadrzeczny deptak.



2. Ania, łowca znaków
Być może to specyfika okolicy, w której mieszkam, ale nie zmienia faktu, że w Polsce coś podobnego nie miałoby miejsca. Pomijam oszczędną szerokość dróg i gęstość zalesienia/zakrzewienia, które tworzy prawie zielone tunele; w Anglii znaki nie mają funkcji ostrzegawczej - z założenia kierowca jest (sp)ostrzegawczy.
 
Jeśli po pobieżnym zobaczeniu zdjęcia powyżej, zauważyliście znak informujący o ograniczeniu prędkości, to jesteście przygotowani na jazdę po brytyjskich drogach. Dla osób, które mogą być zaskoczone zawartością skrytą w gąszczu, odkrywam niespodziankę:

 
Ograniczenie prędkości do 30 mil/h - to wywnioskowałam z mojego doświadczenia, nie miałam przy sobie sekatora, żeby upewnić się co do liczby na tablicy.


3. Każda ścieżka prowadzi... dokądś 
- albo w kierunku znanym tylko miejscowym, którzy chodzili leśnymi dróżkami zanim postawiono na nich znaki informujące, że właśnie znajdujemy się na... dróżce leśnej.

Żadnej wskazówki w jakim kierunku idziemy, ile potrwa przejście lub jakie dzikie zwierzęta spotkamy na drodze. Sporadycznie występujące strzałki z napisem "footpath" często wskazują kierunek, z którego rozwidlają się dwie dróżki, a wybór trasy jest w zasadzie sprawą interpretacji spacerowiczów. Albo ryzykantów.

Nie jest rzadkością, że takie ścieżki prowadzą przez prywatne pola. Raz przeżyłam (z naciskiem na przeżycie!) traumatyczne spotkanie oko w oko z parą koni; innym razem moje wędrowcze zapędy powstrzymało stado owiec i krów pasące się dokładnie na mojej drodze.
 

4. Tu jest Polska
W Reading w jednym z antykwariatów znalazłam "Chłopów" (po polsku oczywiście). Jest też sklep z polskimi produktami. Nie muszę jednak wyjeżdżać poza swoje, liczącą około 10 tysięcy mieszkańców Henley-on-Thames, by nie tylko usłyszeć język polski, ale nawet zaopatrzyć się we wszystkie dobroci wyjątkowe dla ojczyzny.

 
Zdjęcie zrobione w Tesco w Henley. Nazwany przeze mnie "Półką polską"/"Polską świątynią wartości odżywczych", schowany pomiędzy koncentraty i produkty sypkie, regał-mekka emigrantów. Od góry: musztarda Pudliszki, koncentraty Dawtona, Kucharek, pasztety Droset, Prymat, Winiary (barszcz czerwony!), zupki Vifon, gołąbki, flaczki, ogórki, pieczarki, makaron Lubella, herbatniki, sezamki, wafle Familijne, czekolady z Wedla, ptasie mleczko, Michałki, energetyki (polskie?), Tymbark, Kubuś, Frugo, mleko Łaciate, paluszki Lajkonik i Crunchipsy.
 
 Kupiłam Princepolo. Jak powiedziała HM, na "homesick day".

Póki co się nie zdarzają. Dopiero rozkręca się moje au-pairowanie. Planów mam jak zwykle dużo, miast do zobaczenia co najmniej osiemnaście, w głowie szalone projekty, a na nogach kalosze.

-jeszcze bez british accent
an-pair

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz